Zbiory Wirtualnego Muzeum Rumi zasiliła cyfrowa kopia wspomnień spisanych przez zmarłego niedawno Andrzeja Dolińskiego. Spędził on dzieciństwo w okupowanej Rumi, a swoje przeżycia na krótko przed śmiercią zrelacjonował w swoistym pamiętniku pt. „Żywot Jędrzeja (nie)poczciwego”. Ten wyjątkowy zbiór wspomnień przekazała naszemu miastu siostra zmarłego autora – mieszkająca obecnie w Gdańsku Barbara Lezner. Poniżej przedstawiamy drugą część historycznych zapisów, obejmujących lata 1943-45.
Zbiór wspomnień Andrzeja Dolińskiego, mimo iż pisany z perspektywy małego dziecka, zawiera interesujące szczegóły, które pozwalają uściślić fakty historyczne. Przede wszystkim zaś jest zapisem indywidualnych odczuć, przemyśleń i przeżyć, które pozwalają lepiej zrozumieć okupacyjną rzeczywistość Rumi i tragiczne dzieje jej mieszkańców.
Autor był świadkiem nalotów alianckich na znajdujące się w pobliżu jego domu lotnisko wojskowe. Pierwszy nalot zastał go, kiedy wraz z kolegą z podwórka… budował drewnianą karuzelę.
Już mieliśmy wypróbować karuzelę, gdy zawyły syreny. Nalot. Matka (…) szybko pozamykała okna i drzwi. Na niebie pojawiły się pierwsze samoloty. Na uciekanie do lasu było już za późno, więc pobiegliśmy do sąsiadów po drugiej stronie ulicy, którzy chwalili się amatorskim bunkrem. Pożal się, Boże, co to był za schron. Spora jama przykryta deskami z dziesięciocentymetrową warstwą ziemi na wierzchu. Jaki był, taki był. Mimo wszystko dawał poczucie bezpieczeństwa. W środku zebrało się nas parę osób. Posypały się pierwsze bomby. Huk niesamowity. Z nieba słychać narastający warkot silników razem ze wzmagającymi się eksplozjami bomb. W końcu wszystko zlało się w jeden niekończący się huk. To było dosłownie piekło. Ziemia się trzęsła, ściany obsuwały, piach sypał się na głowy. Siedzieliśmy zesztywniali i przerażeni (…), trwaliśmy z wrażeniem, że w końcu któraś z bomb trafi w nas.
Z czasem ataki bombowe na Gdynię i Rumię się nasilały. Choć wymierzone były w cele militarne (port i lotnisko), to stwarzały wielkie zagrożenie także dla ludności cywilnej. Mieszkańcy, dowiedziawszy się o nadchodzącym nalocie, chronili się w improwizowanych bunkrach lub pobliskich lasach.
Na odgłos alarmu uciekaliśmy do lasu, najczęściej z żołnierzami z lotniska. Ich towarzystwo wzmagało strach z uwagi na przekonanie, że piloci, widząc mundury, mogą zrzucić na nas bombę. Najgorzej przeżywaliśmy nocne naloty. Zrywaliśmy się ze snu na pierwszy sygnał syreny, ubierając się w panice, byle jak, aby szybciej. O wiązaniu butów nikt nie myślał. Pędząc przez kartoflisko, gubiliśmy je (…). Na poszukiwanie zgubionego obuwia był czas dopiero w dzień. Podczas jednego z dziennych nalotów, będąc na skraju lasu, zobaczyliśmy z przerażeniem spadające bomby w okolicy naszego domu. Jak się okazało, trafiły w ulicę do lotniska, robiąc ogromne leje. Jedna nie wybuchła. Leżała na bruku obłożona balotami ze słomy przez parę dni. Była ogromna (…). To, co się działo tam, gdzie padały bomby, trudno opisać. Ogłuchły od huku patrzyłem z satysfakcją, wiedząc, że okupacja musi się niedługo skończyć. Matka już od dłuższego czasu miała informację o zbliżającym się szybko froncie wschodnim.
Front wschodni rzeczywiście zbliżał się w bardzo szybkim tempie. Latem 1944 roku w wyniku ofensywy wojsk radzieckich niemal całkowicie zniszczono niemieckie oddziały Grupy Armii „Środek”, które były rozmieszczone na terenie Litwy, Białorusi i wschodniej Polski. Na początku 1945 roku rozpoczęła się ogromna ofensywa Armii Czerwonej w kierunku Berlina. Wreszcie w lutym rozpoczęto tzw. operację pomorską. Jej celem było zamknięcie w kotle, a następnie rozbicie wojsk niemieckich w rejonie Pomorza Gdańskiego. Walki na terenie dzisiejszej Rumi rozpoczęły się 12 marca.
Na ulicy zaczęły się pokazywać tankietki i czołgi niemieckie, kopano rowy strzeleckie, zajmowano pozycje obronne. Nasz dom znalazł się na przedpolu linii obronnej. W końcu znaleźliśmy się pod obstrzałem. Kanonada trwała w dzień i w nocy (…). Po paru dniach huki wystrzałów w pobliżu przycichły. Okolica była mocno zmieniona. Niektóre domy uszkodzone, ziemia zryta pociskami, porozbijany sprzęt wojenny.
W wyniku działań wojennych dom państwa Dolińskich został całkowicie zniszczony. Jego mieszkańcy zostali zasypani gruzami. Szczęśliwie, pod osłoną nocy, przyszli z pomocą sąsiedzi, którzy zdołali wydostać uwięzionych. Przez kolejne dni walk o Rumię Dolińscy ukrywali się w piwnicach sąsiadów. Doskwierał im głód. W końcu żołnierze niemieccy rozkazali cywilom ewakuację w stronę Oksywia.
Szosa wiła się wzdłuż młodego lasu iglastego (…). Niespodziewanie od jego strony usłyszeliśmy serię z broni maszynowej. Po chwili wszystko się uspokoiło. Jakiś drań, widząc kobietę z dwojgiem dzieci, otworzył ogień. Kim był? Nie wiadomo. Głodna siostra zaczęła płakać, więc matka sięgnęła do torby po cukier i ze zdziwieniem stwierdziła, że w torbie jest sporo krwi. Oglądając siebie, odkryła, że jest ranna w okolicy łokcia. Zbladła. Zrobiło się jej słabo. Prosi – synku, idź po pomoc.
Mały Andrzej wrócił do Rumi, jednak nie udało mu się znaleźć nikogo, kto mógłby pomóc jego rannej matce. Ocalił ją szczęśliwy zbieg okoliczności – przez szosę, przy której się ukrywała, przejeżdżał niemiecki samochód z wojskowym lekarzem. Ten, widząc ranną z małym dzieckiem, zabrał ich ze sobą, opatrzył i ulokował w domu w Chyloni. Wysłał też swojego kierowcę po Andrzeja, który wkrótce dołączył do matki i siostry. W Chyloni rodzina Dolińskich spędziła kilka dni – w tym czasie półprzytomna, ranna pani Dolińska powoli doszła do siebie.
Działania wojenne narastały. Blisko naszego domu ustawiono regularnie strzelające działo. Huk jego wystrzałów robił życie trudnym do zniesienia. Po jakichś dwóch, trzech dniach zrobiła się cisza (…). Rankiem wpadł do piwnicy przerażony, bez broni [niemiecki] żołnierz, prosząc o ubranie cywilne i o zgodę na ukrycie się u nas. Powiedziano mu, żeby poszedł na piętro i z szafy wybrał, co mu się przyda. Poszedł. Po piętnastu minutach drzwi otworzyły się znowu i naszym oczom ukazał się pijany, skośnooki krasnoarmiejec. Zapanował szał radości! Raptem wszyscy zastygli, słysząc – <>. Płacz wybuchł ze zdwojoną siłą, tym razem ze strachu (…). Rosjanin, widząc, że nikt nie kwapi się z okupem, dał kwadrans na zebranie haraczu i poszedł na górę plądrować mieszkania. Zamarliśmy. Przecież tam jest niemiecki żołnierz! No i stało się. Po chwili usłyszeliśmy strzał i odgłos turlającego się po schodach ciała. Nasz oswobodziciel wpadł do piwnicy z krzykiem: <>. Ustawił nas twarzami do ściany. Posłyszałem odgłos odciąganego zamka pepeszy, zrozumiałem, że nadszedł kres. Padł pojedynczy strzał. Nogi mi się ugięły. Odniosłem wrażenie, że mnie trafił. Nic nie czując, odwracam głowę i widzę leżącego na ziemi, niedoszłego zabójcę. Zza narożnika wyłonił się ruski oficer z pistoletem w ręku, polecając nam wracać do piwnicy.
Po kolejnych kilku dniach spędzonych w piwnicach, działania wojenne w końcu się zakończyły. Rodzinie Dolińskich, tak ciężko doświadczonej, udało się przetrwać. W kilka miesięcy po wojnie przeprowadzili się do Pucka – od tej pory ich związek z Rumią uległ osłabieniu, choć wspomnienia z czasów okupacji do dzisiaj są żywe w rodzinnych opowieściach.
Dzisiaj zastanawiam się, czy dzieciństwo miałem normalne. Chyba tak. Tyle że mocno urozmaicone. Mimo przeżyć bawiłem się z rówieśnikami. Matka zrobiła mi nawet latawca. Patrząc dzisiaj na dzieci-pieszczochy, nie zazdroszczę im. Przeżywane stresy uodporniły mnie na całe życie.