Rodzinny biznes pana Piotra sięga początku lat siedemdziesiątych. Jego ojciec zbudował najpierw pojedynczą szklarnię, gdzie uprawiał głównie pomidory, sałatę, ogórki i rzodkiewki. Plony trafiały do spółdzielni ogrodniczej.
– Za PRL-u można było dostać na taką działalność specjalne kredyty. Postawienie szklarni było dużo tańsze niż dziś, a to wszystko na siebie dość szybko zarabiało – opowiada Piotr Kawałko, właściciel ogrodnictwa prowadzonego przy ulicy Grunwaldzkiej 121. – Obowiązywały wtedy umowy kontraktacji. Żeby dostać na przykład opał, trzeba było dostarczyć do spółdzielni warzywa. To samo z folią i innymi materiałami potrzebnymi do działalności rolniczej – wyjaśnia.
W połowie lat siedemdziesiątych pan Piotr ukończył szkołę ogrodniczą i zaczął pomagać ojcu. W biznes zaangażowała się zresztą cała rodzina: dziadkowie, rodzice i nasz rozmówca wraz z rodzeństwem. W tamtych czasach wiele osób tak żyło, nie tylko w Rumi.
– Wtedy było bardzo dużo ogrodników, tylko na tej ulicy było nas czterech. Po drugiej stronie ulicy pięciu, jeden przy drugim. Przy dworcu było wielkie ogrodnictwo, teraz bloki tam stoją. Takie zagłębie, można powiedzieć, to dzisiejsza ulica Rajska. Dziś pozostało bodajże dwóch ogrodników, trzeci zmarł niedawno. Nie wiem, czy ktoś tam jeszcze to prowadzi. Konkurencja przed laty była dużo większa, ale to nie tylko tu, podobnie było w Redzie, Tczewie, Pruszczu i okolicach – opowiada.
Lata osiemdziesiąte to pierwsze chryzantemy. Później pojawił się popyt na gerbery i róże. W latach dziewięćdziesiątych rynek otworzył się na Zachód i… wszystko się zmieniło. Dziś pan Piotr prowadzi działalność sam, dorywczo pomaga mu siostra.
– Produkcja tam jest dużo tańsza, zwłaszcza na południu Europy. Holandia daje całą technologię, a sadzonka pochodzi na przykład z Kenii. Dziś żaden problem to dostarczyć, nawet samolotem. Warzywa i owoce są przepakowywane, otrzymują polskie oznakowania. To jest masowa produkcja, więc cena jest niższa. To wszystko trafia do marketów. Dawniej kwiaty i warzywa można było kupić wyłącznie u rolnika – zauważa. – My sprzedajemy bezpośrednio w domu i na rynku przy Dębogórskiej. Niektórzy widzą tę jakość, ale inni patrzą tylko na cenę i od razu liczą, ile zarabiam na każdym kilogramie. Nie liczą wszystkich kosztów i pracy, jaką trzeba włożyć.
Aby klient mógł zakupić w sezonie dorodnego pomidora czy piękną stokrotkę, przeciętny ogrodnik musi rozpocząć przygotowania już w październiku.
– Trzeba dobrze zaplanować wszystkie terminy. Najpóźniej w październiku zamawia się nasiona, sadzonki, produkty, substraty, zaopatrzenie. Głównie u polskich producentów. Grudzień i styczeń to okres sprzątania po poprzednim sezonie, czas na drobne remonty. W lutym wysiewki i pierwsze sadzonki. Najwięcej pracy jest wiosną, wtedy wstaje się o czwartej rano. Marzec i kwiecień to doniczkowanie. W maju rusza sprzedaż, sadzi się byliny jeszcze. W czerwcu posadzę kapusty ozdobne. Lipiec i sierpień to znów sadzenie: bratek, orlik, niezapominajka, stokrotka, lak. No i wrzesień i październik to dalsza sprzedaż – wymienia. – Chryzantem już nie chcę, nie będę robił w tym roku. Będę miał trochę wolnego, nie chcę tych wielkich pieniędzy (śmiech). Nie ma już chętnych, coraz więcej osób woli zapalić internetową świeczkę i położyć na grobie wirtualne kwiaty. Miałbym to robić, żeby tylko satysfakcja była?
Wyższa cena wynika też z tego, że zdaniem rumskiego ogrodnika uprawiane przez niego warzywa i owoce są zupełnie inne od tych marketowych. Kwiaty też znacząco różnią się od tych, które można kupić w popularnych dyskontach.
– Markety mają dużo gorszą jakość i dużo niższą cenę. Przez to wszystko nie wiem, czy w ogóle będę sadził w tym roku na przykład pomidory, chyba tylko kilka krzaków dla siebie, tak samo z papryką. Ich rośliny są dużo mniejsze, inaczej się zachowują. Nasze są też po prostu ładniejsze. Bardzo patrzę na bryłę korzeniową, nie sprzedaję roślin bez odpowiedniej bryły. Jako ogrodnik mogę powiedzieć, że odpowiednio dbam o swoje kwiaty. W marketach pracownik ma określone godziny pracy i wraca do domu. Ja podlewam też w niedzielę, bo nie ma na to siły – podkreśla. – Generalnie w kwiaciarniach są lepsze kwiaty niż w tych marketowych kącikach. Dawniej opłacało się nawet z pół kilogramem kwiatów jechać do Gdyni, żeby je sprzedać. Dzisiaj to już bez sensu.
Rośliny uprawiane przez rumskiego ogrodnika znajdują jednak nabywców. Dużym klientem jest urząd miasta. To ze zbiorów przy ulicy Grunwaldzkiej 121 pochodzą bratki, stokrotki, niezapominajki, begonie czy pelargonie, które wiosną i latem można uświadczyć, przemieszczając się po miejskich parkach, skwerach czy rondach. Z kolei mieszkańcy Rumi kupują od pana Piotra między innymi pelargonie, ozdobne trawy czy surfinie. Trudno mówić o trendach, bo zainteresowanie kształtami i kolorami jest różne każdego roku.
– Nieraz ktoś przyjdzie, nieraz nikt nie przyjdzie przez cały dzień. Zdarzają się tacy klienci, że przyjdzie jeden i już wystarczy, nikogo więcej mi nie trzeba, żebym wyszedł na swoje – stwierdza ogrodnik.
Nie tylko zagraniczne koncerny zmieniły rynek. Dodatkowym utrudnieniem dla niewielkiego ogrodniczego biznesu są zmiany klimatyczne, zwłaszcza fale mrozów i nagłe skoki temperatury. Swoje dołożyła wojna, inflacja i rosnące ceny energii.
– Największy koszt to prąd, do wiosny trzeba wszystko dogrzewać. Generalnie wszystko podrożało: substraty, doniczki, rośliny, paliwo. Powiem tak: żeby tylko gorzej nie było. Na zdrowie nie narzekam, bo dalej mogę robić. To nie jest ciężka fizyczna praca, ale bardzo żmudna. Przy podlewaniu stoi się tylko jak jakiś... Można by było to zmodernizować, ale po co, skoro to już na siebie nie zarobi? Kiedy to miałoby się zwrócić?
Mimo trudności panu Piotrowi udaje się utrzymać z ogrodnictwa. Formalnie dzieli go zaledwie rok od emerytury, ale jak na razie nie myśli o porzuceniu pracy. Nie wyobraża sobie innego życia, to już kwestia przyzwyczajenia. Nie ma też chętnych do przejęcia biznesu, dlatego taka forma ogrodnictwa powoli wygasa, przynajmniej w regionie.
– Zostaną tylko wielkie kombinaty (korporacje), polskie i zagraniczne molochy. Oni inaczej podchodzą do wszystkiego. U ogrodników nie ma też następców, nikt nie chce się tym zajmować. Pójdzie gdzie indziej, zarobi swoje, po pracy ma wszystko gdzieś, sobota i niedziela wolne. Tu jest człowiek uwiązany, chociaż łańcucha na szyi nie ma. Nieraz się gdzieś wyjedzie. W tym roku chryzantem nie mam, więc jest nadzieja na jakieś wolne.
Jak dodaje rumski ogrodnik, w tej branży prawdziwego wolnego tak naprawdę nie ma się jednak nigdy. Uprawiane rośliny nieustannie wymagają pielęgnacji. Co więc radzi miłośnikom ozdobnych kwiatów?
– Klienci w zimie nie podlewają roślin – to podstawowy błąd. Zwłaszcza po mrozie trzeba podlewać, przykładem są bratki. Zwrócić uwagę na szkodniki, mszyce często atakują. Z chorób najczęściej mączniaki i szara pleśń, dlatego trzeba robić opryski. Na balkon dobierać rośliny lubiące więcej słońca, jak trzeba to zacienić albo zaciągnąć siatką, żeby obniżyć temperaturę. Do mieszkania takie, które wolą cień albo półcień. No i codziennie doglądać – bez względu na to, czy kupione u mnie, czy w markecie. O wszystkie trzeba dbać, żeby postały i cieszyły oko – podsumowuje.