Miejski Dom Kultury w Rumi: Kim był dla pani Janusz Lubicz-Tartyłło?
Joanna Ryduchowska-Wrzałek: Janusz był kimś bardzo ważnym dla mnie. Podziwiałam go za niezwykłą charyzmę, którą niewątpliwie posiadał. Jego erudycja i ogrom posiadanych talentów bardzo mi imponowały. Był przy tym niezwykle skromny. Zawsze potrafił mnie rozbawić i czymś zaskoczyć. Był moim Mistrzem i przewodnikiem. Poznaliśmy się podczas kursu teatralnego, który organizowałam razem z panią Józefą Sławucką. Janusz prowadził tam zajęcia ze scenografii. Potem spotkaliśmy się w uroczej kawiarence w Sopocie, by przeczytać własny scenariusz „Małej Ilustrowanej Kroniki Kobiet”. Zaproponował, byśmy to wystawili. I tak to się zaczęło.
W 2010 roku w Rumi stworzono Scenę Teatralnej Satyry „Ry-Tar”. Jakie były początki tego miejsca?
W zasadzie jesteśmy wspólnie założycielami Sceny Satyry „Ry-Tar” (Ry- od Ryduchowska, Tar- od Tartyłło – przyp. red.). To nie było miejsce, to była nazwa naszych działań teatralnych. Pierwsza premiera to była „Wizyta Ziuka u Wincuka”, gdzie wcieliłam się w George Sand, Carycę Katarzynę i Hankę Ordonównę. Potem była premiera „Małej Ilustrowanej Kroniki Kobiet” i kolejne premiery mniej więcej co roku. Zawsze graliśmy tylko sztuki autorstwa Mistrza.
Mówi się, że jego poczucie humoru było absolutnie wyjątkowe.
Tak, Janusz był bardzo dowcipnym i zabawnym człowiekiem. Żarty i kawały opowiadał z absolutną powagą. Potrafił sypać dowcipami i zabawnymi sytuacjami ze swojej przeszłości jak z rękawa. W każdej ze sztuk było miejsce na żart i humor, przytoczę: „Jam jest caryca, Katarzyna Wielka, sławę zdobyłam jako striptizerka. Stanisław August, król i mój faworyt, zobaczył pierwszy, jak robię rozbiory (...)”. „Powinnam chyba łyknąć setę, zanim przedstawię Nefretete (...)”. „Chopin, młodzieniec po maturze, na mego ciała klawiaturze ćwiczył palcówki, grał etiudy, etiudą rewolucyjną porwał ludy (...)”.
Zrealizowaliście razem wiele projektów, czy któryś był szczególnie ważny lub przełomowy?
W zasadzie każda sztuka była ważna i wyjątkowa. Może ta ostatnia, „Dziadzisko”, gdzie Janusz umiera na scenie. To było takie symboliczne pożegnanie, bo wiedział, że już nie będzie więcej grać. Nie przeszkodziło to mu jednak pisać sztuki sceniczne, limeryki i inne utwory satyryczne, i oczywiście malować.
Współpracowaliście przez wiele lat. Jaki był pan Janusz poza sceną? Jakie miał zwyczaje, pasje, rytuały?
Był uroczym, ciepłym, zabawnym mężczyzną. Uwielbiał chodzić na grzyby, gdy jeszcze mógł. Jego pasje pokrywały się z jego artystycznymi zdolnościami. Uwielbiał malować, tworzyć grafiki, pisać krótkie formy satyryczne, sztuki sceniczne, pięknie śpiewał. Był wyedukowany i w tym zakresie. Mama Janusza udzielała lekcji gry na fortepianie i akompaniowała mu, gdy śpiewał różne arie. Uwielbiał chleb wileński i galaretki.
Czy była jakaś cecha jego charakteru, która najbardziej wpływała na atmosferę w zespole?
Kiedy reżyserował, był bardzo konkretny i zasadniczy. Miał swoją wizję każdej sztuki opracowaną w każdym calu. W pewnym sensie był katastrofistą. Niejednokrotnie słuchałam o czarnych scenariuszach różnych sytuacji.
Czy przychodzi pani na myśl jakieś powiedzenie, żart, sposób mówienia, który natychmiast przywołuje jego postać?
Mówił potoczyście, kwieciście, pisał z sobie tylko znaną interpunkcją, tworząc liczne neologizmy. Miał tę wschodnią piękną wymowę „ł”.
Co zostawił po sobie – w sensie duchowym, artystycznym, ludzkim?
Zostawił mnóstwo obrazów, wystawy, kilkanaście sztuk, liczne utwory satyryczne i nie tylko, scenografie, zarchiwizowane sztuki, które reżyserował, wyśpiewane arie z oper zapisane na taśmie. W sensie duchowym świadomość o niewyczerpanych możliwościach tkwiących w każdym z nas, o potędze ludzkiego umysłu, o tym, że można do końca swoich dni być ciekawym świata człowiekiem. W sensie zaś ludzkim naukę bycia pokornym, skromnym i przyzwoitym. Och, będzie mi brakowało naszych rozmów okraszonych dowcipami, które miałam przekazywać dalej.