W uroczystości pogrzebowej uczestniczył wiceburmistrz Piotr Wittbrodt, który w imieniu całego urzędu miasta złożył rodzinie zmarłej bohaterki kondolencje.
– Pani Aleksandra wcale nie umarła, ona odeszła na wieczną wartę. Jestem przekonany, że pamięć o niej będzie w nas żyć jeszcze przez długie lata, choć jej odejście z pewnością jest ogromną stratą dla całej lokalnej społeczności, a przede wszystkim dla rodziny, dla bliskich, którym w imieniu władz miasta składam ogromne wyrazy współczucia. Kilkukrotnie odwiedzałem panią Aleksandrę – czy to z okazji urodzin, czy rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Była niezwykle skromna i zawsze opowiadała o swojej przeszłości tak, jakby nigdy nie zrobiła nic wielkiego. Mimo upływu lat zachowywała światłość umysłu, doskonale pamiętała o dawnych wydarzeniach. Głównym tematem naszych rozmów była Warszawa. Za jej czasów mieszkali tam moi dziadkowie, a mama, będąc dzieckiem, chodziła po tych samych ulicach, co pani Aleksandra. Bracia mojej babci również byli Powstańcami. Śmialiśmy się więc, że mamy wspólne korzenie, a teraz spotykamy się w Rumi. Tu też zakończyła się ziemska droga „Oleńki”. Dziś niewiele osób można określić mianem bohatera, ale w przypadku pani Aleksandry jestem pewny, że w pełni zasłużyła na to miano. Mogę obiecać, że jako miasto nie zapomnimy o „Oleńce” i postaramy się ją godnie uhonorować – podsumował w przemówieniu wiceburmistrz Piotr Wittbrodt.
Jeszcze przed Powstaniem Warszawskim pani Aleksandra musiała się zmierzyć ze śmiercią swojego ojca.
– Urodziłam się w Warszawie, ale rodzina ojca kilka pokoleń wstecz zeszła z gór. Mój nos o tym świadczy, z takim garbem. Babcia łapała mnie zawsze za ten nos i krzyczała „Ty, góralka!”. Odpowiadałam wtedy, że urodziłam się w stolicy. [...] Mój tata podczas okupacji pracował w aptece, u swojego kolegi. W ten sposób się ukrywał. Mieszkał w suterenie, w której przechowywano leki. Miał tam swoje biurko i łóżko. Ktoś doniósł Niemcom, że w nocy w piwnicy pali się światło. W końcu go odnaleziono. Ojciec miał ukrytą w ustach ampułkę z trucizną. Mówił, że jak Niemcy go dostaną, na pewno nie przeżyje. Kiedy schodzili do jego kryjówki, ukląkł przy swoim biurku, oparł ręce o blat, przegryzł ampułkę i w ten sposób umarł. […] Mój ojciec był bardzo wierzącym człowiekiem. To on prowadzał nas do kościoła.
O swoim udziale w zrywie pani Aleksandra opowiadała niemal beztrosko.
– Byłam młoda, pełna energii, nie przejmowałam się. Podczas Powstania wszystko się działo w piwnicach. Chowano się tam przed bombardowaniami. Piwnice nie były wcale bezpieczne. Jak bomba uderzyła w budynek, potrafiło taką piwnicę zasypać i zadusić ludzi. Ja byłam wszędzie. Nosiłam wodę, pomagałam gasić pożary. To był bardzo ciężki czas. Dzisiaj myślę sobie, że być może za bardzo nas narażano, ale z drugiej strony mogę błądzić. Wysłano mnie z zaproszeniem na kawę, ale równie dobrze mogły to być jakieś hasła, w których się nie orientowałam.
Po zakończeniu zrywu pani Aleksandrze oraz jej starszej koleżance udało się przekraść przez otoczoną Warszawę i opuścić stolicę.
– Przeszłam linię obrony, okopy. Idąc, słyszałam niemieckie rozmowy. Minęłam pole minowe. Szłam z dziesięć lat starszą łączniczką. Przeszłyśmy i pole minowe, i zasieki. W końcu doszłyśmy do rosyjskiej strony. W spódnicy cały czas miałam pocztę, ale jakoś szczęśliwie nikt tego nie zauważył. Potem [Rosjanie] przetrzymywali nas trzy miesiące. Wypuszczono nas dopiero przed wznowieniem walk na froncie. Wzięto mnie za handlarkę, pełno ich było w okolicy.
Szybko okazało się, że rzeczywistość powojenna była bardzo daleka od tej sprzed 1939 roku. Warszawa była morzem ruin.
– Jak wróciłam do Warszawy [po wojnie], to poszłam zobaczyć, czy mój dom jeszcze stoi. I stał. Poturbowany i z dziurami. W moim mieszkaniu siedziała para obcych ludzi, która pokochała się w obozie. Oboje nic nie mieli. Zostawiłam im to mieszkanie, bo sama miałam już gdzie mieszkać. Dostałyśmy z koleżanką – tą samą, z którą uciekałyśmy – przydział na niewielkie lokum.
Trudno otwarcie spytać świadka tamtych dni, jak ocenia wybuch Powstania Warszawskiego, jednak pani Aleksandra sama podsumowała swoją opowieść.
– To było niesamowite. To był zryw, do którego człowiek podchodził całym sercem. Młodzi ludzie nie zwracali uwagi na to, co może ich spotkać. Każdy rozkaz był wykonany jak najbardziej starannie. Trudno o tym opowiadać, ale to było przepiękne przeżycie. Człowiek się przeciwstawił. Wiem, że znalazłam się tam, gdzie powinnam być.