Moje macierzyństwo zaczęło się 15 lat temu, kiedy urodziłam pierwszą córkę. Dwa lata po Wiktorii urodziłam Julkę, a za kolejne dwa Filipa. Byłam szczęśliwa, że mam taką fajną gromadkę. Spełniałam się jako mama, ale nie dało się ukryć, że trzy ciąże zmieniły moją sylwetkę. Uważałam, że nosząc pod sercem dziecko, mogę jeść za dwoje, dlatego co ciążę przybywało mi kilogramów. Potem próbowałam różnych diet. Waga nie spadała, za to wypadały mi włosy i czułam się słabo. Wiedziałam, że pomógłby mi ruch, ale za nic nie mogłam się zmobilizować do ćwiczeń. Pewnie długo bym jeszcze nie zabrała się za siebie, gdyby nie pewien incydent w sklepie.
Parę lat temu poszłam na zakupy z młodszą ode mnie o dziewięć lat szwagierką. Ważyłam wtedy ponad 90 kilogramów. Sprzedawca wziął mnie za jej mamę. Po jego słowach poczułam się jakby ktoś mnie, za przeproszeniem, strzelił w pysk. Pamiętam to jak dziś – przyjechałam do domu, włączyłam pierwszy lepszy trening i zaczęłam ćwiczyć. Wytrwałam może 15 minut i padłam. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo się zapuściłam. Mogłam zwalać swój brak aktywności na nadwagę i na brak czasu. Bo dzieci, bo chora tarczyca (hormony naprawdę szalały). Jednak po pierwszym słabym treningu, już następnego dnia, włączyłam kolejny, a dalej już codziennie walczyłam o siebie. Zaparłam się, bo wiedziałam, że teraz albo nigdy. Była we mnie złość na siebie samą i zarazem wielka motywacja.
Jeśli chodzi o dietę (szczerze mówiąc, nie lubię tego słowa) to przede wszystkim wprowadzałam zdrowe nawyki, uczyłam się na nowo komponowania posiłków. Zaczęłam pić dużo wody, jeść regularnie, odstawiłam słodycze, fast food i napoje gazowane. Aż trudno mi dziś uwierzyć, że dałam radę. Małe dzieci, dom, praca. Trening robiłam albo bladym świtem, albo po pracy, jak wszystko ogarnęłam i dzieci już spały. Jedzenie szykowałam sobie dzień wcześniej. Nie wchodziłam na wagę, aby się nie frustrować, bo wiedziałam, że przy chorej tarczycy chudnie się wolniej.
Kiedy po miesiącu zobaczyła mnie siostra i krzyknęła „Ale schudłaś!”, to wiedziałam, że idę w dobrym kierunku. Trzymałam się ćwiczeń, zmieniłam nawyki, a waga leciała w dół. Później zaszłam w czwartą ciążę, kilogramy wróciły, ale za to było mi łatwiej zrzucić ten nadbagaż, ponieważ wiedziałam już, z czym to się je. W końcu postanowiłam, że spróbuję iść na siłownię. Bardzo się wstydziłam, ale przełamałam swój lęk przed nieznanym. I tak „cisnęłam” wraz z innymi kobietami.
Z czasem zechciałam pomagać kobietom będącym w podobnej sytuacji, dlatego postanowiłam, że zapiszę się na kurs instruktora fitness. Nie było łatwo, ale się nie poddałam. W końcu się udało. Na moje pierwsze zajęcia zabrałam ze sobą córkę, miałam łącznie 40 pań. Czułam, że fruwam z tej euforii. Byłam jednak bardzo zestresowana, zamknięta i skryta. Nigdy nie lubiłam wystąpień publicznych, zjadał mnie stres. Ale jak wróciłam do domu, córka spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała „Mamo, jestem z Ciebie taka dumna!”. Poryczałam się ze wzruszenia. Dla tej chwili warto było o siebie zawalczyć.
Obecnie piszą do mnie kobiety z różnymi problemami. Staram się im pomagać w zmaganiach z nadwagą. Wiem, że mi ufają, ponieważ na własnej skórze przekonałam się, co znaczy żmudne odchudzanie. Na Instagramie (@mama4ki_fitness_instruktor) pokazuje swoje posiłki, ćwiczenia, po prostu codzienne życie. Mój mąż mówi, że jestem kobietą-wulkanem, mistrzynią ogarniania wszystkiego, a ja po prostu dzięki fitnessowi znalazłam swoje nowe powołanie. Wygrałam życie, dlatego mówię Ci: nie czekaj, idź po swoje