Pani Aleksandra Sychowska to mieszkająca w Rumi jedna z ostatnich żyjących uczestniczek Powstania Warszawskiego. Urodziła się 20 lutego 1922 roku w Warszawie. W czasie walk pełniła funkcję łączniczki na terenie Śródmieścia. Nosiła pseudonim „Oleńka”.
Rodzice pani Aleksandry poznali się w Częstochowie. Mama była repatriantką ze wschodu, przez jakiś czas mieszkała w Kijowie. Rodzina ojca mieszkała w Częstochowie, choć pochodzili z południa Polski.
– Urodziłam się w Warszawie, ale rodzina ojca kilka pokoleń wstecz zeszła z gór. Mój nos o tym świadczy, z takim garbem. Babcia łapała mnie zawsze za ten nos i krzyczała „Ty, góralka!”. Odpowiadałam wtedy, że urodziłam się w stolicy – opowiada z uśmiechem pani Aleksandra.
Wydarzeniem, które w dużej mierze ukształtowało życie młodej „góralki”, było uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim. Jeszcze przed jego wybuchem Niemcy doprowadzili do śmierci jej ojca.
– Mój tata podczas okupacji pracował w aptece, u swojego kolegi. W ten sposób się ukrywał. Mieszkał w suterenie, w której przechowywano leki. Miał tam swoje biurko i łóżko. Ktoś doniósł Niemcom, że w nocy w piwnicy pali się światło. W końcu go odnaleziono. Ojciec miał ukrytą w ustach ampułkę z trucizną. Mówił, że jak Niemcy go dostaną, na pewno nie przeżyje. Kiedy schodzili do jego kryjówki, ukląkł przy swoim biurku, oparł ręce o blat, przegryzł ampułkę i w ten sposób umarł – opowiada stulatka. – Mój ojciec był bardzo wierzącym człowiekiem. To on prowadził nas do kościoła – dodaje.
W chwili, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, pani Aleksandra miała zaledwie 22 lata.
– Byłam młoda, pełna energii, nie przejmowałam się. Podczas Powstania wszystko się działo w piwnicach. Chowano się tam przed bombardowaniami. Piwnice nie były wcale bezpieczne. Jak bomba uderzyła w budynek, potrafiło taką piwnicę zasypać i zadusić ludzi. Ja byłam wszędzie. Nosiłam wodę, pomagałam gasić pożary. To był bardzo ciężki czas – opowiada. – Dzisiaj myślę sobie, że być może za bardzo nas narażano, ale z drugiej strony mogę błądzić. Wysłano mnie z zaproszeniem na kawę, ale równie dobrze mogły to być jakieś hasła, w których się nie orientowałam.
Po zakończeniu zrywu pani Aleksandrze oraz jej starszej koleżance udało się przekraść przez otoczoną Warszawę i opuścić stolicę.
– Przeszłam linię obrony, okopy. Idąc, słyszałam niemieckie rozmowy. Minęłam pole minowe. Szłam z dziesięć lat starszą łączniczką. Przeszłyśmy i pole minowe, i zasieki. W końcu doszłyśmy do rosyjskiej strony. W spódnicy cały czas miałam pocztę, ale jakoś szczęśliwie nikt tego nie zauważył. Potem [Rosjanie] przetrzymywali nas trzy miesiące. Wypuszczono nas dopiero przed wznowieniem walk na froncie. Wzięto mnie za handlarkę, pełno ich było w okolicy – mówi.
Rzeczywistość po zakończeniu działań wojennych była daleka od tej sprzed 1939 roku. Warszawa była morzem ruin.
– Jak wróciłam do Warszawy [po wojnie], to poszłam zobaczyć, czy mój dom jeszcze stoi. I stał. Poturbowany i z dziurami. W moim mieszkaniu siedziała para obcych ludzi, która pokochała się w obozie. Oboje nic nie mieli. Zostawiłam im to mieszkanie, bo sama miałam już gdzie mieszkać. Dostałyśmy z koleżanką, tą samą, z którą uciekałyśmy, przydział na niewielkie lokum – wspomina seniorka.
Trudno otwarcie spytać świadka tamtych dni, jak ocenia wybuch Powstania Warszawskiego, jednak pani Aleksandra sama podsumowała swoją opowieść.
– To było niesamowite. To był zryw, do którego człowiek podchodził całym sercem. Młodzi ludzie nie zwracali uwagi na to, co może ich spotkać. Każdy rozkaz był wykonany jak najbardziej starannie. Trudno o tym opowiadać, ale to było przepiękne przeżycie. Człowiek się przeciwstawił. Wiem, że znalazłam się tam, gdzie powinnam być – puentuje uczestniczka Powstania.
Aleksandra Sychowska, z domu Dąbrowska, urodziła się 20 lutego 1922 roku w Warszawie. Duży wpływ na jej życie miał wybuch Powstania Warszawskiego, do którego dołączyła jako ochotniczka. Pod pseudonimem „Oleńka” pełniła funkcję łączniczki na terenie Śródmieścia. Po wojnie pani Aleksandra zamieszkała w Kościerzynie. Pracowała jako księgowa w Wydziale Finansów tamtejszego urzędu gminy, a później jako instruktor w Kościerskim Domu Kultury – głównie na terenach wiejskich powiatu. Wolny czas spędzała na uprawianiu działki. Interesowała się też współczesną polityką, a swoje przemyślenia na ten temat opisywała w wierszach. Miała dwóch synów, pięcioro wnucząt oraz czworo prawnucząt. Do Rumi przeprowadziła się w 1998 roku. Zamieszkała u młodszego syna, w domu przy ul. Żołnierzy I Dywizji Wojska Polskiego, co biorąc pod uwagę jej powstańczą przeszłość, wydaje się nieco symboliczne. Panią Aleksandrę udało się uhonorować Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski dzięki wspólnym działaniom przedstawicieli Urzędu Miasta Rumi oraz Wojciecha Sychowskiego – syna i pełnomocnika pani Aleksandry.