W oddalonym od Rumi o 6000 kilometrów nigeryjskim Uyo często słyszy się o parafianach z kościoła pod wezwaniem świętego Józefa i świętego Judy Tadeusza. Afrykańska społeczność wyraża się o nich z ogromną życzliwością, ponieważ zawdzięcza im wybudowanie i wyposażenie szkoły dla ponad 600 dzieci. Łącznikiem pomiędzy „dwoma światami” jest siostra Elżbieta Blok, która opowiedziała nam między innymi o tym, jak to się zaczęło.
– Po raz pierwszy zawitałam w Rumi w 2016 roku, podczas urlopu, aby podziękować za budowę studni w wiosce Mkar, gdzie jako Zgromadzenie Sióstr Szkolnych de Notre Dame prowadzimy szkołę średnią dla dziewcząt. Już wtedy żywiłam pragnienie i zanosiłam modlitwy, aby zdobyć fundusz na szkołę „Our Lady Queen of Peace” przy parafii św. Pawła w Uyo, w której przyszło mi pracować w bardzo trudnych warunkach. Po mszy świętej odbyła się zbiórka do puszek, podczas której rumscy parafianie, mający misyjnego ducha, bardzo mnie wsparli. Wróciłam do Nigerii, mając grosz na mocne fundamenty. Była nadzieja! – opowiada misjonarka.
Niedługo później na stronie internetowej rumskiej parafii pojawiła się zapowiedź zbiórki pieniędzy na budowę szkoły w Uyo, a w sierpniu 2017 roku rozpoczęły się wykopy. Przed Bożym Narodzeniem dwupiętrowy budynek w kształcie litery „T” był już nakryty dachem, a hojne wsparcie wiernych z Rumi było kontynuowane. W pomoc włączyły się także inne parafie z Pomorza, dzięki czemu udało się wszystko wykończyć, łącznie z położeniem elewacji.
– Gdy budynek był już widoczny i okazały, rodzice nagminnie przyprowadzali dzieci do szkoły. We wrześniu 2018 liczba dzieci wzrosła do pół tysiąca, trzeba było zamknąć zapisy i zakończyć rekrutację. Brakowało ławek, dzieci nie miały na czym siedzieć i znowu ksiądz prałat o wielkim sercu zaradzał naszym potrzebom – relacjonuje siostra Elżbieta Blok.
Obecnie w każdej klasie są tablice magnetyczne, meble, odpowiednie oświetlenie i wiatraki. Nie brakuje też sprzętu elektronicznego, sali multimedialnej oraz agregatu, który wytwarza prąd. Jak na tamtejsze warunki szkoła jest bardzo nowoczesna. Dodatkowo, dzięki zaangażowaniu darczyńców, udało się objąć pomocą stypendialną 94 półsierot i sierot.
– Dobre czyny sprawiły wielki cud w Uyo, marzenie stało się rzeczywistością w tak krótkim czasie i w sposób przerastający wyobrażenie. Jest to moja ogromna radość, autentycznie mamy teraz w szkole warunki niebiańskie – podkreśla zakonnica. – Dziękuję z całego serca każdej osobie, która w jakikolwiek sposób wsparła budowę szkoły w Uyo oraz inne dzieła prowadzone przez rumską parafię. Ta szkoła jest dziełem moich rodaków – dodaje.
Dokonanie tego dzieła nie byłoby jednak możliwe bez zaangażowania samej misjonarki, która swoje powołanie odkryła na długo przed przybyciem do Afryki. Stało się to na Jasnej Górze, gdzie zaraz po zdanym egzaminie maturalnym stanęła przed obliczem Czarnej Madonny. To właśnie tam odczuła wezwanie, by oddać się Bogu. Mimo braku zgody rodziny na wstąpienie do zakonu, nie zawahała się by zrealizować swoje powołanie.
– Przemawiały do mnie słowa ewangelii: „Kto idzie za mną, a ogląda się wstecz, nie jest mnie godzien”. Formacja zakonna jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że jestem na właściwej drodze – mówi nasza bohaterka.
Po ślubach zakonnych misjonarka rozpoczęła studia oraz pracę – w różnych miejscach: najpierw w kurii biskupiej, później w kuchni oraz jako katechetka. Stopniowo nabierała doświadczeń, aż w końcu pojawiła się szansa na wyjazd.
– Będąc na Kielecczyźnie, w skromnej wiosce, gdzie nawet nie było wody, wizytujący mnie przełożeni zapytali, czy chciałabym wyjechać na misję. Moja odpowiedź była zdecydowana – tak! W 1993 roku, po odpowiednim przygotowaniu, zawitałam na afrykańskiej ziemi i od samego początku wierzyłam, że jest to boże działanie i moje miejsce do realizowania misji Chrystusa – opowiada misjonarka.
Aktualnie siostra Elżbieta przebywa w Nigerii, gdzie jest odpowiedzialna za wspomnianą już szkołę podstawową przy parafii św. Pawła w Uyo, w stanie Akwa Ibom. W wiosce nie ma prądu, a jedynym źródłem energii elektrycznej są agregaty. To powoduje, że dzień kończy się i zaczyna wraz ze wschodem i zachodem słońca.
– W mojej wspólnocie są zaledwie trzy siostry. O godzinie 5:30 mamy poranną modlitwę, a zaraz po niej jedziemy do parafii na mszę świętą. Z kościoła przechodzę prosto do szkoły, a tam od razu zaczyna się życie na pełnych obrotach. Mimo że mam mnóstwo zadań związanych z administracją i rozbudową szkoły, mam też lekcje niemalże w każdej klasie, tak wiec mój czas jest wypełniony po brzegi i szybko leci. Zajęcia szkolne kończą się o 15:00, wtedy rodzice przychodzą, by odebrać swoje dzieci, a niektórzy z nich mają potrzebę, aby się spotkać i porozmawiać. Dopiero tuż przed 17:00 udaje mi się wrócić do domu – relacjonuje swój „typowy dzień” siostra Elżbieta.
Po powrocie misjonarka zjada posiłek, który jest dla niej jednocześnie śniadaniem, obiadem i kolacją. Później odbywa się wieczorna modlitwa, a po niej przychodzi czas na spotkania towarzyskie, rekreację i przygotowania do kolejnego dnia. Obowiązków nie brakuje, dlatego na sen pozostaje około sześciu godzin. Zmęczenie potęguje także klimat – na zmianę: doskwierająca susza i obfite deszcze. W upalne miesiące „stałym towarzyszem” jest duchota, natomiast w porze deszczowej plaga komarów roznoszących malarię.
– Najgorsze, że leczenie jest coraz trudniejsze, bo malaria uodporniła się na zwykłe dawki lekarstw. Aby przeżyć, trzeba wziąć antybiotyk połączony z silną dawką zastrzyków oraz tabletek – wyjaśnia misjonarka. – W trudnych chwilach tęskni się za rodziną, ojczyzną, polskimi tradycjami i zwyczajami. Za polskim jedzeniem i kawą. Czasem chciałoby się ulepić bałwana, zwłaszcza kiedy żar z nieba leci, a pot spływa ciurkiem od głowy do stóp. Tęsknię też za zapachem bzu, konwalii, fiołków i piękną kolorową jesienią. Za zbieraniem grzybów i chodzeniem po górach. Lista nie ma końca. Niemniej tęsknota jest czymś normalnym. Jestem Polką od urodzenia i na zawsze nią pozostanę – podkreśla.
Mimo intensywnego tempa, tęsknoty oraz licznych przeciwności losu misja przynosi siostrze Elżbiecie wiele satysfakcji. Jak mówi, każdy dziecięcy uśmiech i przytulenie sprawiają jej ogromną radość. Najwięcej pozytywnej energii czerpie jednak z pomocy płynącej od rodaków – tej duchowej i materialnej.
– Hojność prałata Tadeusza Guta i jego parafian sprawia cuda. Dzieci mają super warunki do nauki. Mam też okazję regularnie docierać do najbiedniejszych. To są właśnie te niezapomniane doświadczenia, kiedy dając im chleb, widzi się łzy wzruszenia – mówi nasza bohaterka. – Misja jest sprawą każdego chrześcijanina, całego Kościoła, wspólnie ją wypełniamy. Dając, otrzymujemy. Każdy gest dobroci ma ogromną wartość, w ten sposób nawiązuje się głęboka duchowa jedność, która nie zna granic. Marzę i modlę się o to, by nadal mieć siły i zdrowie, by realizować ten cel – puentuje misjonarka.