Piątek, 19 kwietnia 2024
Fundusze krajowe Fundusze UE
BIP Rumia powiększ czcionkę pomniejsz czcionkę Zwiększ kontrast Zmniejsz kontrast

Z Kazachstanu do Rumi – długa droga powrotna do ojczyzny


Z Kazachstanu do Rumi – długa droga powrotna do ojczyzny12.01.2021 r.

Zdjęcie z rodzinnego archiwum Mikołaja Kułakowskiego.

Ta historia sięga 1936 roku, kiedy to dziadkowie „rumianina z wyboru” Mikołaja Kułakowskiego, zostali deportowani do Kazachstanu. Musieli opuścić tereny ówczesnego Związku Radzieckiego, a dokładniej Nowogród Wołyński – przed wojną z bolszewikami były to polskie ziemie. Powodem wysiedlenia była ich narodowość.

Moja babcia ze strony mamy miała wówczas 16 lat. Jej rodzina została rozdzielona gdzieś na pograniczu obecnej Rosji i Kazachstanu. Jej rodzice zginęli w transporcie, rodzeństwo wywieziono na Ałtaj, natomiast samą babcię adoptowała ciotka. Dziadkowie ze strony ojca zostali deportowani do Kazachstanu, a takim punktem przeładunkowym stały się dwa miasta: Kustanaj i Tajynsza. Tam, wczesną zimą, wyładowano ich z transportowych wagonów, wskazano im kołki symbolizujące ich skrawki ziemi i wysłano do pracy, do kołchozów – relacjonuje nasz rozmówca.

Z początku rodzina dysponowała tylko tym, co zdołała zabrać w podróż. Warunki do życia były więc bardzo trudne. Na szczęście zesłańcy, mimo opresyjnej władzy radzieckiej, mogli liczyć na pomoc lokalnej ludności. Z biegiem lat sytuacja się poprawiała, rodzina kupiła nawet niewielki dom, przybywało też deportowanych: Niemców, Tatarów, Czeczenów i Koreańczyków. Razem było nieco raźniej, a w pewnym momencie Kazachstan zamieszkiwało już ponad 100 narodowości.

To było trudne miejsce do mieszkania. Ludzi trzymano w strachu, a kraj był sztucznie naciągnięty. Tam, już na miejscu, babcia poznała swojego męża, czyli mojego dziadka. Tam też urodzili i poznali się moi rodzice, a później ja przyszedłem na świat – opowiada Mikołaj Kułakowski. – Tam, gdzie dorastałem, mieszkały tylko osoby deportowane, niechciane. Tak zostało aż do mojego wyjazdu na studia w 1997 roku. Niedaleko naszego domu, za drogą, mieszkali Chińczycy, po przekątnej Koreańczycy, za płotem Niemcy, tam Białorusini, a tam Tatarzy. Jako dzieci, bawiąc się, biegaliśmy od domu do domu. Starsze osoby nas karmiły, bywało, że jadłem ostrą chińszczyznę czy coś z niemieckiej kuchni. W szkole pisało się i mówiło w języku rosyjskim, na ulicy jeszcze inaczej, bo każdy miał swoje słówka, dlatego czasem to śmiesznie brzmiało. O tym, jak zróżnicowana etnicznie to była społeczność, może świadczyć skład osobowy mojej klasy w podstawówce. Na 22 osoby tylko 1 dziewczyna była Kazaszką, pozostali byli innych narodowości, w tym 4 Polaków. Co wakacje jeździłem na północ kraju, gdzie połowa wsi to byli Polacy, a połowa Niemcy. Tam się czuło, że coś jest nie tak. Niby byliśmy wielkim państwem i narodem, tak przynajmniej nas uczono w szkole, ale ludzie mieszkali w swoich enklawach. Nie było wrogości, bo ziemia obca jednoczyła. Wszyscy czuli się niepewnie, tam nikt nie był u siebie – podkreśla bohater artykułu.

Zróżnicowanie kulturowe oraz kilometry dzielące rodzinę Kułakowskich od ojczyzny nie przeszkadzały im w kultywowaniu narodowych tradycji. Publicznie nie obnosili się jednak ze swoim pochodzeniem, ponieważ władze lokalne i państwowe nie patrzyły na to przychylnym okiem. Mógłby to być nawet powód do represji.

Język, którym mówiliśmy w domu, nie był czysto polski, to była gwara wschodnia. Moja babcia mówiła takim narzeczem (odmiana języka mówionego używana na pewnym terytorium przez określoną grupę społeczną – przyp. red.), że tylko mama i ja ją rozumieliśmy. Często, gdy ktoś do nas przychodził, to pytał się, w jakim języku ona w ogóle mówi – wspomina Mikołaj Kułakowski. – Mimo że uczestniczyliśmy w uroczystościach radzieckich, bo taki był przymus, to moi dziadkowie skupiali się przede wszystkim na wierze w Boga, to ich podnosiło na duchu. Mając 8 lat, potajemnie jeździłem z babciami do kościółka, przygotowywałem się do pierwszej komunii, a później do bierzmowania. Wigilia czy Wielkanoc były mi wówczas dobrze znane, w przeciwieństwie do niektórych polskich świąt państwowych – dodaje.

Sytuacja zaczęła się diametralnie zmieniać w latach dziewięćdziesiątych, po upadku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przedstawiciele rządu niemieckiego i polskiego nawiązali wtedy kontakty ze swoimi społecznościami, które zamieszkiwały tereny postradzieckie. Rodakom stopniowo umożliwiano powrót do ojczyzny.

Byłem w podstawówce, gdy pojawiły się pierwsze polonie, między innymi w Karagandzie, skąd pochodzę. Zaczęto organizować wydarzenia patriotyczne i państwowe. Był to też okres intensywnego propagowania informacji na temat identyfikacji narodowej. Natomiast w 1993 roku przyjechała pierwsza komisja, która organizowała egzaminy wstępne na studia. To otworzyło furtkę, można już było wyjechać jako stypendysta rządu polskiego. Od tego czasu ta współpraca bardzo się poprawiła, zaczęli przyjeżdżać polscy nauczyciele, można było uczestniczyć w lekcjach języka polskiego czy też wyjeżdżać na kolonie z udziałem Polonii – opowiada nasz rozmówca. – Kończąc 8-letnią podstawówkę, znałem podstawy języka. Moją wiedzę zweryfikował wówczas pan Michał, nauczyciel, który ledwo przyjechał do Kazachstanu. Stwierdził, że dalsza edukacja na podstawowym poziomie nie ma sensu, że konieczne są lekcje indywidualne. Powiedziałem mu, że moich rodziców na to nie stać, na co odparł, że będzie to robił w zamian za produkty spożywcze, warzywa i mięso. Byliśmy za to bardzo wdzięczni. Tak też zaczęła się moja intensywna nauka języka polskiego. Czytałem czasopisma, dyskutowałem o przeczytanych artykułach, pisałem dyktanda. Później udało mi się przejść egzamin wstępny, a mając 18 lat, przyjechałem na studia do Polski. Stypendyści mogli się ubiegać o miejsce w dowolnej uczelni. Ja wiedziałem, że chcę iść do Wyższej Szkoły Morskiej (obecny Uniwersytet Morski w Gdyni – przyp. red.), być bliżej morza. To była dla mnie jedyna możliwość, by zwiedzać świat. I udało się, zostałem przyjęty. W 1998 roku ukończyłem kurs języka polskiego w Łodzi, zacząłem studia, a w 2004 roku, będąc absolwentem studiów inżynierskich i magisterskich, rozpocząłem moje „pływanie”, czyli pracę zawodową i samodzielne życie – mówi Mikołaj Kułakowski.

Zanim jednak nasz rozmówca na stałe zamieszkał w Polsce, musiał przejść przez wieloetapowy i skomplikowany proces repatriacji. Wizę repatriacyjną – zarówno wtedy, jak i dziś – można otrzymać wyłącznie na podstawie zaproszenia wystosowanego przez osobę fizyczną, instytucję bądź samorząd. Mikołaj Kułakowski nie miał w Polsce rodziny, a żadna instytucja nie była nim zainteresowana jako potencjalnym pracownikiem, ponieważ był dopiero w trakcie studiów. Repatriant zaczął więc wysyłać listy do gmin z całego kraju.

W momencie podjęcia decyzji o wyjeździe na studia, wiedziałem, że nie wrócę do Kazachstanu i zrobię wszystko, aby zostać w Polsce. Deportacja i represjonowanie były podstawą do ubiegania się o powrót do ojczyzny na podstawie repatriacji. To były początki, ustawa o repatriacji weszła w 2000 roku, obecnie jest ona mocno zmodyfikowana. Będąc młodą osobą, kończąc studia, zacząłem się ubiegać o wizę repatriacyjną na podstawie tej ustawy i muszę przyznać, że nie było łatwo, trwało to 3 lata. Ówczesna sytuacja gospodarcza i świadomość społeczna były zupełnie inne niż teraz. Podejście ludzi do świata było też zupełnie inne. Trudno w to uwierzyć, ale po 18 latach to jest zupełnie inna Polska – mówi repatriant. – Ale, od początku. Uczyłem się w Wyższej Szkole Morskiej, więc próbowałem zdobyć zaproszenie u lokalnych władz, w województwie pomorskim. Na uczelni pracował wówczas pan Ryszard Białek, który w tym czasie był też radnym w Rumi. Studiowałem na Wydziale Elektrycznym, on był tam docentem. Zbiegiem okoliczności się poznaliśmy, on dowiedział się jakoś, że jestem z Kazachstanu. Nie wiem, jak to się stało, bo nie afiszowałem się z tym, zupełnie nie. Tak naprawdę to właśnie dzięki jego wsparciu się udało. Chciał mi pomóc, po części z uwagi na to, że sam był deportowany jako dziecko i przeszedł tę ścieżkę. Wsparł mnie w ubieganiu się o zaproszenie, a ówczesna władza Rumi odważyła się na taki krok. Gmina zapraszając repatrianta, musiała zapewnić lokum, pracę, a także wspierać finansowo taką osobę. To wszystko są koszty, które są generowane przez pierwsze lata. Jestem za to bardzo wdzięczny, bo dla gminy to jest duży wysiłek, nawet w obecnej sytuacji gospodarczej, a co dopiero 18 lat temu. Tak naprawdę spotkałem na swojej drodze bardzo wiele dobrych osób, które mi pomogły. Mam u nich dług, czasem modlę się też za tych ludzi – podkreśla.

Mikołaj Kułakowski przeszedł procedurę repatriacji już kilkukrotnie – najpierw sam, a później wspólnie z rodzicami, którzy również zdecydowali się na powrót do ojczyzny. Rumianin wspiera też innych repatriantów, przekazując niezbędne informacje i pomagając odnaleźć się w polskiej rzeczywistości.

Przez te lata wiele się zmieniło na lepsze, ale wciąż jest sporo do poprawienia. Na poziomie rządowym – pomiędzy ministerstwami, ambasadami czy strażami granicznymi – współpraca jest na bardzo dobrym poziomie. Przepływ informacji jest dość szybki, a jeśli ktoś ma już komplet dokumentów i uzyska zaproszenie od gminy, to może zamknąć ten proces w 18 miesiącach, tyle zajmie procedura od złożenia wniosku do otrzymania wizy repatriacyjnej. Kłopoty zaczynają się jednak na szczeblu wojewódzkim, lokalnym. Przy czym nie wynika to z jakiejś opieszałości urzędników, którzy w każdej placówce są kompetentni, mili i pomocni, oni po prostu postępują zgodnie z ustawą określającą, że umiejscawianie dokumentów trwa do 30 dni kalendarzowych. Potwierdzenie obywatelstwa to kolejnych kilka tygodni, a dopiero wtedy można złożyć wniosek o dowód osobisty, którego wyrobienie trwa kolejne tygodnie. Trudności może sprawiać również tłumaczenie dokumentów, ponieważ nie wszyscy potrafią mówić płynnie po polsku. Dopiero z umiejscowionym aktem, potwierdzeniem obywatelstwa na podstawie ustawy o repatriacji, dowodem osobistym i przetłumaczonym kompletem dokumentów jest się obywatelem Polski. Bez tego nie pójdziesz do lekarza na NFZ, nie możesz się też zatrudnić. Razem daje to kilka miesięcy na miejscu, tu w Polsce, a w tym czasie trzeba się przecież utrzymać, korzystając ze zgromadzonych wcześniej pieniędzy – tłumaczy Mikołaj Kułakowski. – Uważam, że wdrażanie tych dokumentów trwa zbyt długo, uwagi mam do samej procedury. Repatrianci, a zwłaszcza osoby młode, powinni jak najszybciej włączać się do systemu społeczno-gospodarczego. Procedura wymaga więc zweryfikowania i poprawienia, zwłaszcza że coraz więcej ludzi chce korzystać z repatriacji. Teraz przyhamowała to pandemia, ale widać, że Polska stara się zadbać o powrót rodaków. Ściągajmy tych pracowitych ludzi, którzy oprócz tego, że mają sentyment do tego kraju, podejmują wysiłek polegający na kompletowaniu dokumentów. To jest około kilkuset osób rocznie, co stanowi promil w skali państwa. Trzeba tylko utorować ścieżkę dla tych ludzi, z pozostałymi kwestiami oni sobie poradzą. Polska może na tym tylko zyskać, ponieważ siły roboczej i intelektualnej nadal brakuje – twierdzi.

Przykładów udanej repatriacji jest co najmniej kilka w samej Rumi, a jednym z nich jest bohater tego artykułu. Gdy przyjechał tu z Kazachstanu, nie miał nic, czuł się wyobcowany. Dziś ma dom, żonę, troje dzieci, przyjaciół i dobrą pracę. Zwrócił też miastu lokal komunalny, który zamieszkiwał od przyjazdu. Ani myśli o wyjeździe.

Z początku zaskakiwała mnie czystość na ulicach, jednolity kolor skóry u przechodniów, inne niż w Kazachstanie relacje międzyludzkie. Szokiem było dla mnie, że autobusy mogą jeździć zgodnie z rozkładami jazdy, tam w ogóle tego nie było. Jeszcze na studiach byłem trochę inny od reszty, mówiłem inaczej, z wyraźnym akcentem. Pierwsze zajęcia na uczelni to był dla mnie wstrząs, pojawiło się bardzo dużo terminologii technicznej, której kompletnie nie rozumiałem. Do tej pory żartujemy sobie z kolegami, że długo nie wiedziałem nawet, czym jest suwmiarka, ponieważ wykładowca, który o niej mówił, nigdy jej nie pokazał. W akademiku czasem dochodziło do poważnej wymiany poglądów społeczno-kulturowych, ale nie przeradzało się to w konflikty. Na koniec podawaliśmy sobie ręce i dalej się to wszystko toczyło – opowiada. – Z biegiem lat zarzuciłem w Rumi wiele kotwic. Mam tu swoją rodzinę, rodziców, teściową, kuzynów. Z kolei w Kaliszu mam ciotkę, grób babci. Obecnie jest tu nas cała gromada, choć trochę rozrzucona po kraju. Bardzo dobrze nam się tu mieszka. Nie mam obaw przed tym, aby moje dzieci samodzielnie przemieszczały się po mieście, nawet zimą po zmroku. Za torami jest las, do morza niedaleko. Cisza, spokój. Poza tym Rumia dynamicznie się rozwija, przybywa mieszkańców i przedsiębiorstw, prowadzone są inwestycje, budują nam tunel, naprawdę dużo plusów. Przedstawiciele władz lokalnych są otwarci na dyskusje i uwagi, a to też świadczy o mieście i urzędzie. Myślę, że jestem lokalnym patriotą – podkreśla Mikołaj Kułakowski.

Wyjazd z Kazachstanu nie spowodował jednak zupełnego odcięcia od tamtejszej kultury i ludzi. Dzięki mediom społecznościowym nasz rozmówca utrzymuje kontakt ze szkolnymi przyjaciółmi oraz członkami rodziny, którzy nadal żyją na terenie byłego Związku Radzieckiego.

Dzięki tym doświadczeniom wiem, jak to jest być emigrantem oraz imigrantem. Zostałem wychowany w polskim domu, ale wciąż czerpię z kazachskiej kultury, zwłaszcza jeśli chodzi o tamtejszą kuchnię i popularne dania, takie jak manty czy pilaw. To przysmaki, które do dziś towarzyszą mojej rodzinie. W przyszłości chciałbym też odtworzyć trasę wywózki moich dziadków, aby oddać hołd ich pamięci – przyznaje repatriant. – Co mógłbym radzić innym osobom będącym w podobnej sytuacji? Żeby się nie bali inności i nie wstydzili pytać, jeśli czegoś nie rozumieją. W ten sposób uczymy się przecież języka. Lepiej też nie oceniać innych po pierwszym spotkaniu, ponieważ każdy z nas ma lepsze i gorsze dni. Natomiast osobom od pokoleń mieszkającym w Polsce mogę podpowiedzieć, że nie każdy, kto mówi ze wschodnim akcentem, jest Rosjaninem. Warto porzucić ten stereotyp – radzi repatriant.


Wzmiankę o życiu rodziny Kułakowskich na obczyźnie można znaleźć w książce Przemysława Słowińskiego pt. „Brzemię”. Jest to opowieść o księdzu Władysławie Bukowińskim, duszpasterzu sowieckiej Rosji, który spędził trochę czasu u babci bohatera naszego artykułu.

Mikołaj Kułakowski przy swojej biblioteczce. Zdjęcia z rodzinnego archiwum Kułakowskich. Zdjęcie z rodzinnego archiwum Kułakowskich – dziadkowie ze strony mamy p. Mikołaja. Zdjęcia z rodzinnego archiwum Kułakowskich. Step kazachski. Zdjęcia z rodzinnego archiwum Kułakowskich. Zdjęcie z rodzinnego archiwum Kułakowskich. Dom rodzinny Kułakowskich w Kazachstanie. Zdjęcia z rodzinnego archiwum Kułakowskich.

Ściągnij galerię
Fundusze zewnętrzne
Kalendarz wydarzeń